Subscribe:

Ads 468x60px

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Rutyna dnia

Do tej pory pisałam jedynie o tych ciekawych i dobrych stronach bycia au pair. Jednak podróżowanie po kraju, zakupy i miło spędzone chwile to nie wszystko. Mogłabym powiedzieć, że to jedynie ta mniejsza część czasu jaki mamy do wykorzystania będąc au pair. Bądź co bądź nie jesteśmy przecież na wakacjach, a w pracy... z której nie możemy wyjść i wrócić do cichego domu.
Jako że zaczął się nowy tydzień postanowiłam napisać coś o mojej rutynie, która zmieniła się trochę odkąd zaczęły się wakacje (zamiast spokojniej jest bardziej intensywnie).

Tak więc jak mniej więcej mój dzień wygląda normalnie...
6.45 - zwlekam się z łóżka, kieruje pierwsze kroki do łazienki, później kuchnia i o 7.20 jestem po śniadaniu. W zależności czy zmywarka w nocy pracowała opróżniam ją i uzupełniam naczyniami ze śniadania. Jeżeli D. śpi dłużej (tak to miało miejsce dzisiaj) karmię ją (najczęściej to tylko jogurt + ciasteczko.
Budzi się L., dla niej też jest jogurt/mleko + płatki (nie trzeba jej karmić :D)
7.45 - D. jest przygotowana dla mnie przez hostkę (tzn. przewinięta, ubrana itp.), zaczynam się z nią bawić, czytać książki żeby nie było płaczu przy wyjściu hostki do pracy.
8.10 - hostka wychodzi, zostaję z dziewczynkami sama (w tym tygodniu jedynie z D.), poganiam L. do umycia zębów i twarzy, ubrania się, smaruję ją kremem przeciwsłonecznym (w domu jest łatwiej niż na plaży), sama się trochę szykuję, sprawdzam czy wszystko jest w torbie na plażę (ręczniki, stroje kąpielowe na przebranie, kremy, pieluchy, chusteczki, smoczki, snack i woda dla D. i dużo dużo więcej), co 2/3 dni robię jogurt domowy, który ja i hości jemy na śniadanie.
9.00 - od przyszłego tygodnia o tej godzinie powinnyśmy już być w porcie ponieważ L. zaczyna kurs żeglarski, jak na razie o tej godzinie udaje mi się wyjść z domu (do portu mamy ok. 20 minut).
9.00 - 12.30 - jesteśmy na plaży (około 9.30 dochodzi A. i możemy razem z dziewczynkami iść do wody), o 11 D. na ogół ma drzemkę i przed 12 A. zabiera ją do domu, a ja zostaję chwilę dłużej z L.
13.00 - wracam z L. do domu, każę jej wskoczyć pod prysznic i czasami sama zdążę przed lunchem się wykąpać.
13.30 - lunch (przygotowany przez A.)
14.15 - D. idzie a..nana (drzemka), ja i A. mamy kawkę.
14.30 - 17.00 - czasem krócej, czasem dłużej... prasowanie i odkurzanie, być może w tym czasie wróci hostka (rzadko się to zdarza, najczęściej koło 18).
17.15 - 18.00 - mam mniej więcej wolne, L. chce się bawić, D. potrafi obudzić się wcześniej (ok.16.30) lub spać bardzo długo (nawet do 18.30)...
18.00 -19.00 - jeżeli pogoda jest ładna i któryś z hostów wrócił idziemy na spacer, to już jest teoretycznie mój czas wolny i mogłabym zostać w domu jednak najczęściej idziemy wspólnie.
19.30 - kolacja.

Na kolacji zazwyczaj kończy się mój dzień, mogę wziąć prysznic i zamknąć się w pokoju... zazwyczaj ponieważ środy są inne. Hostka w środy zaczyna pracę o 14 więc do 13.30 jest w domu i wraca przed 21, ja jestem odpowiedzialna za przebranie D. w piżamkę i położenie spać.
Tak wygląda mój dzień kiedy pogoda jest ładna (nie pada), gdy jest gorsza zamiast na plażę idziemy na plac zabaw i poranek jest spokojniejszy.
Harmonogram ten jest dla mnie bardzo ważny do przestrzegania i kiedy coś odbiega od normy (jestem spóźniona bo za długo prasowałam, D. obudziła się za wcześnie) zaczynam się denerwować...

W piątek po całym tygodniu jestem masakralnie zmęczona ale szczęśliwa... przede mną sobota i niedziela kiedy mogę sobie gdzieś pojechać :D

niedziela, 23 czerwca 2013

Weekend bez hostów... za to z dziadkami

To był męczący, pracujący weekend, który trwał 4 dni...
W czwartek popołudniu wyjechaliśmy do Roseto degli Abruzzi, miejscowości rodzinnej hostów, gdzie mieszkają dziadkowie dziewczynek. Tam spędziłam sama właśnie z dziadkami i dziewczynkami 2 dni, gdyż hostka miała wyjazd służbowy na jakąś konferencję lekarską, a host jej towarzyszył. Tak więc ja - niemówiąca po włosku zostałam sam na sam z ludźmi niemówiącymi po angielsku i przetrwałam. Hostka na dzień dobry po powrocie stwierdziła, że to sukces, że jeszcze żyje, a nie było łatwo.
Dziadkowie jak to dziadkowie rozpieszczają swoje wnuki, nie znają słowa nie i wszystko co ostatnio próbowaliśmy razem z hostami wpoić małej D. zostało zniwelowane podczas tego pobytu... no może nie wszystko... przekonam się w tym tygodniu. Przez te 2 dni miałam pobudki o godzinie 5 rano... pierwszego dnia to L. się obudziła, a potem mnie nie dała spać (spałyśmy w jednym pokoju wszystkie 3, początkowo miałam tam być tylko z L. ale nie słyszałabym płaczu D. w nocy gdyby była w innym pokoju) aby pokazać mi wschód słońca z morza.... mieszkanie miało z jednej strony widok na morze (z drugiej było piękne wzgórze) i doskonale było widać jak słońce wyłania się z morza. Ja jednak o tak wczesnej porze nie zorientowałam się w porę żeby zrobić zdjęcia. Drugiego dnia to D. zrobiła mi taką pobudkę (może odrobinę później, bo słońce było już wyżej nad wodą).
Pogoda była bardzo ładna i upalna, tak więc chodziliśmy z rana na plaże (bardzo wcześnie) i przed 11 byliśmy już w domu. Mogłoby się wydawać, że miałam mniej pracy, gdyż odeszły mi wszystkie obowiązki związane ze sprzątaniem... a jednak byłam bardziej zmęczona psychicznie. Z dziadkami reagującymi na każdy jęk małej D. byłam bardzo sfrustrowana... Rozluźniłam się trochę kiedy hości wrócili, a było to w sobotę późnym popołudniem.
W czasie weekendu poznałam siostrę hosta i jej męża oraz ich dzieci (bliźnięta - chłopiec i dziewczynka). Jednak oni również nie mówili po angielsku lub mówili bardzo słabo... ahhh Italia.

Może trochę o mieście... Roseto jest miastem turystycznym i było to widać zarówno na plaży, jak i w centrum. Miasto bardzo mi się podobało, wolałabym mieszkać w nim zamiast w Civitanovie. Nie jest może tak czyste i zadbane jak Civitanova, a jednak ma swój urok, czuć w nim klimat wakacji, ludzie są bardziej wyluzowani (kobiety nie są tak pokręcone na punkcie swojego wyglądu). Co najbardziej mi się podobało, to że jest w nim więcej zieleni (choć piękny ogród przez który często przechodziliśmy gdyby był bardziej zadbany byłby jeszcze bardziej cudowny). No i te widoki... z jednak strony morze, z drugiej wzgórza, bardzo niedaleko góry... czego chcieć więcej.
Pozytyw jaki wyniknął po tym weekendzie jest taki, że L. przekonała hostkę do zostania na cały tydzień u dziadków więc mam jedną dziewczynkę z głowy na najbliższe 7 dni... huraa :D

Jako, że mam bzika na punkcie jedzenia wspomnę jeszcze o dzisiejszym lunchu, który jedliśmy w restauracji z owocami morza (myślę że dosyć drogiej - podsłuchiwałam rady jakie babcia dawała L. odnośnie etykiety... choć w sumie było bardzo luźno). Na przystawkę dostaliśmy danie z takich małych krewetek i kałamarniczek (tak sądzę, nie jestem znawcą). Główne danie to pyszne spaghetti z frutti di mare, a po nim większe krewetki, smażone ryby, kraby, ośmiornice, sepie (już wiem, że nie przepadam) i pewnie mogłabym wymieniać dalej. Nie jestem pewna co dokładnie jadłam, nie było nic ze ślimakowatych ( na szczęście) ale objadłam się strasznie. Host pomógł mi dobrać się do czegoś co przypominało wielką krewetkę, bo sama nie obrałabym tego z pancerza nie brudząc sobie rąk. Na deser zamówiony został sorbet cytrynowy z polewą truskawkową (bardzo odświeżający po tym wszystkim) no i na koniec obowiązkowo kawa. Po takim lunchu, gdy już wróciliśmy z hostami do domu stwierdziliśmy, że na kolację zjemy tylko lody więc host wyskoczył do lodziarni niedaleko :)

Tak na koniec życzenia dla mojego Taty z okazji Dnia Ojca, a jednocześnie jego imienin... wszystkiego dobrego ;)

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Moje włoskie zakupy

Muszę szczerze przyznać, że nie jestem zakupoholiczką. Nie lubię chodzić po centrach handlowych i kupować ciuchów, butów itd. Jestem typem leniwca, który kupowałby wszystko przez internet. Tak też robię, kiedy jestem w Polsce. Na allegro jestem w stanie kupić wszystko... od różnego rodzaju odzieży i dodatków po kosmetyki, elektronikę czy namiot i sprzęt sportowy. Niestety we Włoszech pojęcie zakupów przez internet jest lekko abstrakcyjne. Moja hostka kupując wieszak na ubrania w sklepie internetowym bardzo się tego zakupu obawiała i podobno był to jej pierwszy raz. Słyszałam, że po części winna jest tutejsza poczta i czas w jakim przesyłki mogą "iść"... częste strajki i ogólna włoskość.
Zastanawia mnie tylko to dlaczego naród, który jest tak leniwy (sami o sobie tak mówią, to nie mój wymysł) jest tak do tyłu pod tym względem. Przecież zakupy on-line są tak wygodne i czaso-oszczędne.
Tak więc moje zakupy tutaj robię w sposób "naturalny"... chodząc, szukając, przymierzając i męcząc się przy tym jednocześnie. Czerpię czasami z tego przyjemność kiedy upoluję coś bardzo ładnego i niedrogiego... jak na tutejsze standardy. Pisałam już o moich balerinkach, które były moim pierwszym tutejszym zakupem. Teraz nadszedł czas na torebkę, którą kupiłam 2 tygodnie temu na tym samym targu co moje buty. Oczywiście na samym początku w oko wpadła mi piękna torba ze skóry jednak cena (po obniżce 100€) mnie odstraszyła i wybrałam tańszą nieskórzaną. Myślę, że zrobiłabym duży błąd kupując tamtą, nawet gdyby cena była niższa, bo chciałam torbę do której zmieszczę laptopa, a ledwo mieszczę go do tej co kupiłam choć jest większa. Ogólnie dopiero w domu wyczaiłam, że można ją bardzo sprytnie zmniejszyć kiedy nie jest nam potrzebna taka wielka rozłożona i pokochałam ją za to :)



Kolejnym zakupem, na który mogę zwrócić uwagę są błyskotki z Bijou Brigitte... dokładnie dwie pary kolczyków i naszyjnik, który "chodził za mną" 2 tygodnie aż w końcu się poddałam i go kupiłam :) tak na poprawę nastroju choć obiecałam sobie oszczędnie gospodarować budżetem :D
No i ostatni zakup... wczoraj będąc razem z K. w Porto Recanati trafiłyśmy na targ, taki jaki w soboty jest u mnie. I ja i ona znalazłyśmy coś dla siebie, w moim przypadku sukienka, jak na mój gust bardzo krótka ale idealna na plażę, jakby to pewna osoba określiła "taka letnia" ale za 10€ aż żal nie wziąść :D
No i tyle z mojego oszczędzania, cdn.

niedziela, 16 czerwca 2013

Loreto

Długo nic nie pisałam ale najnormalniej w świecie nie miałam ani czasu ani siły. Wakacje zaczęły się  pełną parą... L. skończyła pierwszy rok w szkole, a pogoda zmieniła się w słońce i upał. Nie bedę teraz jednak pisać o rutynie mojego tygodnia, a o weekendzie kiedy pojechałam do Loreto.
Była sobota, piękna, słoneczna i gorąca... już od jakiegoś czasu chciałam pojechać do tego miasta, ze Świętym Domkiem (Santa Casa di Loreto), który według legendy jest nazaretańskim domem Maryi. nie będę rozpisywać się na ten temat, gdyż mi się nie chce za bardzo. Odsyłam do wikipedii, gdzie zainteresowani mogą poczytać o mieście: http://pl.wikipedia.org/wiki/Loreto
Mimo, że od dawna chciałam tam się wybrać, nie zaplanowałam za bardzo mojej wycieczki. Po prostu wsiadłam w pociąg i pojechałam mając nadzieję, że trafię do sanktuarium, które widać w oddali z pociągu. Tak więc po dotarciu na stację, kierowałam się ku widocznego na horyzoncie tegoż sanktuarium.

Tutaj już jestem bardzo blisko...

Po drodze całkiem przypadkowo trafiłam na Polski Cmentarz Wojenny, gdybym szła ulicą nigdy bym tam nie dotarła, a jako że jestem dosyć leniwa i chciałam zrobić sobie skrót, pomyślałam.... Hmmm, może ta droga przez krzaki (na pierwszy rzut oka, bo okazały się gajami oliwnymi i polami) mnie tam doprowadzi. No i nie myliłam się...

 



Cmentarz bym minęła bez większego zainteresowania, gdyż nie lubię zwiedzać czy oglądać takich miejsc. Gdyby nie powiewająca flaga... biało-czerwona :) Trzeba przyznać, że miejsce to jest bardzo ładnie zrobione i zadbane

















Po pstryknięciu paru fotek kontynuowałam moją wycieczkę, byłam już bardzo blisko centrum miasta. Jeszcze parę kroków i już byłam przy murach. Było tam miejsce gdzie mogłam oglądać piękną panoramę z morzem i parkiem Conero (to miejsce z górą). Szłam dalej...


Okolice bazyliki są piękne. Śliczne uliczki z domami z cegly, sama bazylika i mury w tym samym klimacie. No i piękny plac przed bazyliką (Plac Madonny) z cudowną fontanną, dzwonnicą no i oczywiście wejściem do samego sanktuarium z cudowną fasadą.






W środku sanktuarium jest zakaz robienia zdjęć i oczywiście dostosowałam się, jedynie wzięłam przewodnik z fotkami, który był dostępny w środku za drobną ofiarę (dobrowolną myślę). Wszystkie w języku polskim były już wybrane więc wzięłam angielski...
Poza bazyliką, samo miasto nie ma już więcej atrakcji, przynajmniej ja takowych nie znalazłam. Oczywiście chodzenie tymi malowniczymi uliczkami może być atrakcją samą w sobie. Ja tak zrobiłam, trafiłam na kawę i lody oraz pozachwycałam się pięknem tego miasta i wróciłam tą samą drogą, którą przyszłam...

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Weekend

Jak ja kocham weekendy... moje wolne weekendy oczywiście (bo 1 w miesiącu niestety muszę pracować).

Sobota była cudownie leniwa. Na początku planowałam pojechać do Loreto jednak pogoda była tak brzydka i deszczowa, że przełożyłam to na kiedy indziej. W końcu nie mam daleko. Tym sposobem prawie całą sobotę spędziłam w mieszkaniu, wyszłam tylko na drobne zakupy spożywcze. No i w końcu pogadałam przez Skypa z mamą... po 1,5 miesiąca się zobaczyłyśmy! hahaha :D

Za to niedziela była cudownie intensywna. Wypad z K. do San Benedetto del Tronto, trochę plotek i ahhh... to miasto jest cudowne. Niby podobne do Civitanovy ale o wiele bardziej ciekawe i po prostu normalne. Nie jest tak ekskluzywne jak Civitanova. W centrum mnóstwo rzeźb większych i mniejszych i ciekawych fontann. Zarówno mnie jak i K. bardzo się spodobało... muszę tam jeszcze kiedyś zawitać.







Po powrocie miałam 15 minut na przebranie się, ogarnięcie trochę i znowu wyjście, bo byłam umówiona z G. i jej koleżanką na wieczór. Koleżanka przyszła z synkiem, trochę mnie to zdziwiło ale było bardzo miło. Dużo, dużo pogadałyśmy... G. dostała stypendium, o które się starała i we wrześniu rusza na podbój Kalifornii! Ja też chcę! Ale jej zazdroszczę... choć może i mi się poszczęści i szukając host-rodzinki w US akurat trafię do LA... no pomarzyć trochę mogę przecież ;p
Ze względu na małego najpierw poszłyśmy na plac zabaw, a jak trochę się zmęczył wstąpiłyśmy do baru/restauracji/lodziarni... sama nie wiem co to było, bo można tam było dostać wszystko. No oczywiście trafiłyśmy na happy hour i zrobiłyśmy sobie kolację tam. G. powiedziała mi, że w Civitanovie jest bardzo drogo pod tym względem, bo musiałyśmy zapłacić po 8€ (w tym drinki były za 7€ a 1€ dopłaciłyśmy korzystając z jedzonka... no i jeść mogłyśmy ile chciałyśmy). Tam gdzie G. mieszka i studiuje - Ascoli Piceno - podobno za 5€ można podobnie kolację sobie zrobić. Tak czy inaczej uwielbiam te happy hour tutaj :D


 
Blogger Templates