Dawno nic nie pisałam... tak mnie dziś wzięło na małe podsumowanie. W Polsce jestem ponad miesiąc i mimo, że przywykłam już, to nadal nie mogę znaleźć sobie miejsca. Pierwsze dni były najgorsze. Zupełnie nie wiedziałam co ze sobą zrobić i za co się wziąć. Po trzech i pół miesiąca intensywnego życia, zaplanowanego co do minuty, tutaj mam po prostu za dużo czasu. Tak więc obijam się i staram się zdecydować co robić dalej z życiem.
Na pierwszy ogień poszło szukanie pracy, miałam zarejestrować się w urzędzie pracy jako bezrobotna ale gdy już się zebrałam i poszłam tam, okazało się oczywiście, że wszystkie dokumenty muszą być pokserowane... od tego czasu mnie tam nie widzieli (muszę w końcu podejść drugi raz). Zaktualizowałam nieco swoje CV, myślę że moja au-pairkowa przygoda jest warta zaznaczenia :D i tak wysyłam je jak tylko znajdę coś mniej lub bardziej interesującego.
Mam już serdecznie dość siedzenia w domu i najchętniej znowu bym gdzieś wyruszyła. Powoli staję się trochę uciążliwa dla mojej rodzinki ale po prostu irytuję się siedzeniem w domu. Odwiedziłam przyjaciół mieszkających w okolicy ale w ciągu tygodnia raczej nie mogę zawracać im głowy. W końcu mają swoje życie, pracę, niektórzy dzieci. Tak więc nudzę się, nadrabiam zaległości w filmach (choć ostatnio wzięło mnie na powtórkę Sex and The City) i z dnia na dzień mam wrażenie, że coraz bardziej pogrążam się w szaleństwie.
O wyjeździe do Stanów na razie przestałam myśleć. Z jednej strony chciałabym nie być zależna już od nikogo i żyć swoim życiem.... ahh sama nie wiem co robić!
niedziela, 1 września 2013
niedziela, 21 lipca 2013
Czeszka w domu
Właśnie się skończył mój ostatni weekend we Włoszech. W sobotę wieczorem przyjechała nowa dziewczyna na moje zastępstwo (jak pisałam wcześniej z Czech). Pierwsze wrażenia... bardzo wyluzowana i małomówna. Ja osobiście jestem osobą, która nie mówi dużo, kto mnie zna ten wie :D jednak ta dziewczyna miała być bardzo żywiołowa i energiczna... Zarówno ja, jak i hostka wyobrażałyśmy sobie, że trudno jej będzie zamknąć usta, a tu psikus... Na wszystko odpowiada "ok" i "w porządku", uśmiecha się i nie próbuje kontynuować rozmowy. Rozumiem, że to jest jej pierwszy dzień, w nowym miejscu, z nowymi ludźmi itd... sama byłam w jej sytuacji ale nawet hostka stwierdziła, że jakoś próbowałam coś podtrzymywać konwersację. No cóż przekonamy się w przeciągu tych kilku dni. Ja dziś zabukowałam sobie bilet do Polski (najwyższy czas) i przez ta tez 5 dni będę próbowała wprowadzić ją we wszystko i troszkę wybadać jej oczekiwania. Mam taką wielką nadzieję, że się sprawdzi, bo pokochałam te "moje" dziewczynki i mimo, że byłam tu niewiele ponad 3 miesiące zżyłam się z rodzinką i naprawdę ją polubiłam. Mogę powiedzieć, że chyba nie mogłam trafić lepiej, a przecież mój przyjazd tutaj był zaplanowany tak szybko i chaotycznie, że kto wie na kogo mogłam trafić. Chciałabym żeby ta dziewczyna była odpowiednia. Nie traktowała pobyt tutaj jedynie jak wakacje. Na razie jej zachowanie trochę na to wskazuję niestety, a hostka zaczyna coraz bardziej się martwić moim wyjazdem. Mnie podtrzymuje jedynie myśl, że nie ma ludzi niezastąpionych, a Czeszka trochę bawiła się z L. i widać, że L. polubiła ją :) Może wszystko będzie "ok", jak to ona mówi.... Hahaha, oby!
poniedziałek, 15 lipca 2013
My Italian Birthday
Kilka dni temu miałam urodziny. Nie chciałam jakoś specjalnie tego obchodzić... zwykle tego nie robię. Hości jednak bardzo namawiali mnie żebym przyłączyła się do nich na weekend (ponownie wyjeżdżali do dziadków do Roseto). Przekonali mnie, że byłoby to bardzo dołujące dla mnie spędzać wieczór moich urodzin samotnie w mieszkaniu (był to piątek), a także L. bardzo lubi urządzać takie przyjęcia i będzie to bardzo miłe w szczególności ze względu na dziewczynki. Tak więc w piątek, po powrocie hostki z pracy spakowałam się z nimi i pojechaliśmy.
Impreza odbyła się w sobotę wieczorem i miała być to niespodzianka dla mnie. Oczywiście wiedziałam o imprezie ale nie wiedziałam, że mała L. zaprosi hosta siostrę z mężem i dziećmi oraz jego brata z dziewczyną.W sekrecie przede mną L. z hostem także pięknie udekorowali balkon na którym odbyła się imprezka :D
W tym czasie hostka wyciągnęła mnie z domu na spacer. W mieście odbywały się jakieś zawody łowienia ryb z brzegu z wielką siecią. Przyszłyśmy na sam koniec więc nie widziałam dokładnie na czym to polega. Host powiedział mi, że zawodnicy wchodzą do wody i idą (czy też płyną na jakiś kawałek) z tą siecią i później ją wyciągają. Kiedyś był to popularny sposób łowienia ryb w tym regionie jednak obecnie nie ma już tak wielu ryb przy brzegu więc zaprzestano tego.
Po powrocie do domu zastałam wszystko gotowe do imprezy. Goście zaczynali się powoli schodzić. Była to największa impreza urodzinowa nie licząc mojej 18-nastki :D Babcia nawet upiekła ciasto, a ja razem z dzieciakami zdmuchiwałam świeczki... hahaha. Oczywiście jedliśmy pizzę, piliśmy lokalne piwo i było bardzo wesoło. A na koniec dostałam prezent od hostów.... jogurtierę! Kiedyś napomknęłam hostce, że muszę sobie kupić do domu, bo uzależniłam się od domowego jogurtu z tymi wszystkimi ziarnami co jemy. Więc i ziarna dostałam, musli i oczywiście bakterie jogurtowe do tego ;) Zastanawiam się tylko jak ja się zabiorę do domu z tym.
W niedzielę z rana natomiast wyruszyłam do San Marino :)
Impreza odbyła się w sobotę wieczorem i miała być to niespodzianka dla mnie. Oczywiście wiedziałam o imprezie ale nie wiedziałam, że mała L. zaprosi hosta siostrę z mężem i dziećmi oraz jego brata z dziewczyną.W sekrecie przede mną L. z hostem także pięknie udekorowali balkon na którym odbyła się imprezka :D
W tym czasie hostka wyciągnęła mnie z domu na spacer. W mieście odbywały się jakieś zawody łowienia ryb z brzegu z wielką siecią. Przyszłyśmy na sam koniec więc nie widziałam dokładnie na czym to polega. Host powiedział mi, że zawodnicy wchodzą do wody i idą (czy też płyną na jakiś kawałek) z tą siecią i później ją wyciągają. Kiedyś był to popularny sposób łowienia ryb w tym regionie jednak obecnie nie ma już tak wielu ryb przy brzegu więc zaprzestano tego.
Po powrocie do domu zastałam wszystko gotowe do imprezy. Goście zaczynali się powoli schodzić. Była to największa impreza urodzinowa nie licząc mojej 18-nastki :D Babcia nawet upiekła ciasto, a ja razem z dzieciakami zdmuchiwałam świeczki... hahaha. Oczywiście jedliśmy pizzę, piliśmy lokalne piwo i było bardzo wesoło. A na koniec dostałam prezent od hostów.... jogurtierę! Kiedyś napomknęłam hostce, że muszę sobie kupić do domu, bo uzależniłam się od domowego jogurtu z tymi wszystkimi ziarnami co jemy. Więc i ziarna dostałam, musli i oczywiście bakterie jogurtowe do tego ;) Zastanawiam się tylko jak ja się zabiorę do domu z tym.
W niedzielę z rana natomiast wyruszyłam do San Marino :)
czwartek, 11 lipca 2013
Rzym
Znalazłam trochę wolnego czasu więc stwierdziłam, że napiszę posta o mojej wycieczce do Rzymu. Jako, że mój czas we Włoszech dobiega końca bardzo chciałam tam pojechać, bo jak to tak można być we Włoszech przez tak długi czas i nie odwiedzić Wiecznego Miasta.
Moją wycieczkę zaplanowałam razem z K., która dołączyła do mnie w niedzielę, ja sama pojechałam w sobotę. Spędziłam jedną noc w cudownym pensjonacie, wszystko pięknie gdyby nie ta cena (65€/noc) ale jakoś nie chciałam dzielić pokoju z nieznajomymi... a to jedyny sposób żeby wyszło taniej. Mimo wszystko pokój miałam piękny, klimatyczna winda w starym budynku i śniadanie do pokoju wynagrodziły cenę.
Pierwszego dnia na początku trochę pobłądziłam, moje pierwsze wrażenie jakie zrobiło na mnie miasto było, że jest brudne i śmierdzi... w trakcie weekendu to odczucie trochę się zmieniło i polubiłam to miasto. Przez przypadek trafiłam do bazyliki Santa Maria Maggiore (host powiedział mi, że to najstarsza bazylika w Rzymie... albo ja go źle zrozumiałam), w okolicy zjadłam najdroższe w moim życiu lody i kawę (11€!), gdyby chociaż były wyjątkowo smaczne jakoś bym to przebolała ;] Po tym moim śniadanku wsiadłam w metro i pojechałam pod Koloseum. Pod Koloseum trochę się pokręciłam, nie wchodziłam do środka, bo za drogo dla mnie, a przecież to tylko "trochę kamieni", nie jestem pewna czy z wewnątrz wyglądają lepiej niż z zewnątrz.
Następnie podjechałam najbliżej jak się dało do mojego pensjonatu, żeby zostawić trochę rzeczy i odciążyć torbę, spędziłam tam chyba z 2 h, bo jak weszłam i położyłam się na łóżku, to nie miałam siły wstać. Stwierdziłam jednak, że nie przyjechałam do Rzymu spać i musiałam zjeść jakiś lunch więc pojechałam do Watykanu, było jednak już dosyć późno, to też zobaczyłam jedynie Plac Św. Piotra i weszłam do Bazyliki. Nie widziałam jednak grobu JP2 ani żadnych muzeów, które są w środku. Po Watykanie podjechałam jeszcze na Schody Hiszpańskie, bo to po drodze no i schody są przy samej stacji metra, pstryknęłam parę fotek, kupiłam pizzę na wynos jako moją kolację i tak skończyłam mój pierwszy dzień w Rzymie.
Drugi dzień zaczęłam bardzo wcześnie, bo K. ok. 7 rano miała dotrzeć do Rzymu. Tak więc śniadanie, spakowanie wszystkiego, wymeldowanie i biegiem do Termini gdzie czekała K.
Wspólnie zaczęłyśmy zwiedzanie od Placu Republiki, później przeszłyśmy do Placu Weneckiego oczywiście mijając mniejsze i większe kościółki, piękne uliczki itd. Ogólnie moim zdaniem cały Rzym jest wart sfotografowania, bo posiada niezwykłą architekturę i często nawet nie wiemy czy mijamy coś istotnego czy nie. Po Placu Weneckim postanowiłyśmy pójść pod Fontannę di Trevi, gdzie trzeba było niemal się bić o miejsce, żeby zrobić sobie zdjęcie. Takich tłumów to dawno nie widziałam... na Schodach Hiszpańskich jest zawsze tłum ale to jest właśnie urok tego miejsca, a pod fontanną to był istny szał. Spod fontanny poszłyśmy pod Panteon gdzie ze śmiesznym "Rzymianinem" można było sobie zrobić zdjęcie oczywiście nie za darmo ale skorzystałam. Zjadłyśmy tam przepyszne lody, ogólnie trzej sprzedawcy w tej lodziarni byli niczego sobie :D hahaha.
Ruszyłyśmy dalej, tym razem w kierunku Placu Navona, a stamtąd do Watykanu przez Most św. Anioła. Dotarłyśmy oczywiście do Placu św. Piotra, tym razem w moim przypadku od drugiej strony i stamtąd musiałyśmy się zbierać powoli do Termini, bo miałyśmy niewiele czasu do naszego pociągu. Po drodze jako pamiątkę kupiłam sobie buty :D haha sandały na koturnie, których nie miałam okazji jeszcze założyć. Mam nadzieję, że w niedziele się uda, bo wyruszamy do San Marino :)
wtorek, 2 lipca 2013
Początek końca
Nie chciałam pisać o tym wcześniej ale gdy jest to już pewne, w końcu mogę naskrobać parę słów.
Otóż moja przygoda we Włoszech powoli będzie dobiegać końca... Początkowo sądziłam, że spędzę tutaj co najmniej pół roku, jednak zbyt wiele spraw odbiegało od moich początkowych założeń.
Aby powiedzieć o moim odejściu hostom, zbierałam się bardzo długo. Już pod koniec maja byłam niemal pewna, że chcę wrócić do domu szybciej. Nie wiedziałam jak zabrać się do rozmowy z hostami gdyż wszystko tutaj układało się (i dalej się układa) bardzo dobrze. Rodzinkę trafiłam w 100% świetną i wyrozumiałą. Kilka razy już byłam pewna, że zaraz wypalę z moim postanowieniem, a tu wypadało coś takiego, że rezygnowałam (jak np. hostka oznajmująca, że ma dla mnie mały prezencik... i jak w takiej sytuacji mogę jej się odwdzięczyć nowiną, że rezygnuję). Nosząc w sobie to postanowienie musiałam wyglądać bardzo nieswojo ponieważ hostka sama domyśliła się, że coś jest na rzeczy i zaczęła wypytywać mnie co się dzieje. Mniej więcej w połowie czerwca powiedziałam jej o co chodzi.
Moje argumenty za odejściem to przede wszystkim to, że poza rodziną z którą mieszkam (no i K.) nie mam tutaj w ogóle życia towarzyskiego. To jest najbardziej dobijające... po całym dniu z dziećmi nie ma nikogo z kim można by wyjść na drinka i odreagować trochę. Może jest w tym trochę mojej winy, bo nie przykładałam się do nauki włoskiego będąc tutaj ale w tym momencie pojawia się kolejny powód do wyjazdu. Ja nie przyjechałam tutaj aby uczyć się włoskiego, a aby podszkolić swój angielski... Teraz mogę zaapelować do wszystkich dziewczyn, chcących nauczyć się lub rozwinąć swoje umiejętności z danego języka. Wybierajcie kraje, w których mówi się w języku, który chcecie podszkolić! Nie ma co liczyć na to, że rozmawiając z rodzinką (niebędącą native speaker) np. po angielsku, rozwiniecie swoje umiejętności. Na pewno zyskacie trochę nowych słówek, głównie związanych z domem i opieką nad dziećmi ale to wszystko. W moim przypadku to za mało.
Trzeci powód, o którym nie mówiłam już hostom gdyż myślę, że to mój charakter wpływa na moje odczucia to A. - dziewczyna, która zajmuje się domem i gotuje. Hostka kiedyś mi powiedziała, że widzi, że czuję się swobodniej kiedy A. nie ma w pobliżu. Tak, to prawda. Dziewczyna niewiele starsza ode mnie, a zupełnie inaczej myśląca i kompletnie irytująca mnie swoim zachowaniem. Myślę, że ona nie jest do końca uświadomiona czym jest au pair i najchętniej widziałaby mnie ciągle coś robiącą (sprzątającą/zabawiającą dzieci itp.). Tyle, że podczas gdy ona wciąż narzeka jak to musi się spieszyć ze wszystkim (bo nie może zostać chwilę dłużej w pracy) i jak bardzo jest tym zmęczona... ja wstaję dużo wcześniej i kiedy ona wychodzi do domu, ja ciągle jestem odpowiedzialna za dzieci i najczęściej jeszcze mam coś do posprzątania. Sama nie narzekam i może dlatego tak bardzo nie lubię kiedy ludzie wciąż narzekają... szczególnie kiedy widzę, że nie mają zbytnio ku temu powodów. Podsumowując... już nigdy bym nie poszła na układ kiedy w domu jest ktoś jeszcze poza mną (nie myślę oczywiście o rodzicach). Wyjątkiem mogłoby być jedynie kiedy przychodzi ktoś do sprzątania raz na jakiś czas.
Hości już znaleźli dziewczynę na moje zastępstwo. Jest to tym razem Czeszka :D ... po dwóch Polkach pewnie chcą wypróbować inną narodowość ;] Jej przyjazd zaplanowany jest na 20 lipca. Ja jednak do domu pojadę około tydzień później gdyż hostka poprosiła mnie abym to ja wprowadziła ją w rutynę tego domu. Tak więc zostanę parę dni i myślę aby 25 lipca pojechać do Wenecji, spędzić tam weekend i stamtąd wsiąść w autobus do domu. Jak o tym myślę, to trudno mi uwierzyć, że za około 3-4 tygodnie będzie już po wszystkim i wrócę do szarej rzeczywistości.
Otóż moja przygoda we Włoszech powoli będzie dobiegać końca... Początkowo sądziłam, że spędzę tutaj co najmniej pół roku, jednak zbyt wiele spraw odbiegało od moich początkowych założeń.
Aby powiedzieć o moim odejściu hostom, zbierałam się bardzo długo. Już pod koniec maja byłam niemal pewna, że chcę wrócić do domu szybciej. Nie wiedziałam jak zabrać się do rozmowy z hostami gdyż wszystko tutaj układało się (i dalej się układa) bardzo dobrze. Rodzinkę trafiłam w 100% świetną i wyrozumiałą. Kilka razy już byłam pewna, że zaraz wypalę z moim postanowieniem, a tu wypadało coś takiego, że rezygnowałam (jak np. hostka oznajmująca, że ma dla mnie mały prezencik... i jak w takiej sytuacji mogę jej się odwdzięczyć nowiną, że rezygnuję). Nosząc w sobie to postanowienie musiałam wyglądać bardzo nieswojo ponieważ hostka sama domyśliła się, że coś jest na rzeczy i zaczęła wypytywać mnie co się dzieje. Mniej więcej w połowie czerwca powiedziałam jej o co chodzi.
Moje argumenty za odejściem to przede wszystkim to, że poza rodziną z którą mieszkam (no i K.) nie mam tutaj w ogóle życia towarzyskiego. To jest najbardziej dobijające... po całym dniu z dziećmi nie ma nikogo z kim można by wyjść na drinka i odreagować trochę. Może jest w tym trochę mojej winy, bo nie przykładałam się do nauki włoskiego będąc tutaj ale w tym momencie pojawia się kolejny powód do wyjazdu. Ja nie przyjechałam tutaj aby uczyć się włoskiego, a aby podszkolić swój angielski... Teraz mogę zaapelować do wszystkich dziewczyn, chcących nauczyć się lub rozwinąć swoje umiejętności z danego języka. Wybierajcie kraje, w których mówi się w języku, który chcecie podszkolić! Nie ma co liczyć na to, że rozmawiając z rodzinką (niebędącą native speaker) np. po angielsku, rozwiniecie swoje umiejętności. Na pewno zyskacie trochę nowych słówek, głównie związanych z domem i opieką nad dziećmi ale to wszystko. W moim przypadku to za mało.
Trzeci powód, o którym nie mówiłam już hostom gdyż myślę, że to mój charakter wpływa na moje odczucia to A. - dziewczyna, która zajmuje się domem i gotuje. Hostka kiedyś mi powiedziała, że widzi, że czuję się swobodniej kiedy A. nie ma w pobliżu. Tak, to prawda. Dziewczyna niewiele starsza ode mnie, a zupełnie inaczej myśląca i kompletnie irytująca mnie swoim zachowaniem. Myślę, że ona nie jest do końca uświadomiona czym jest au pair i najchętniej widziałaby mnie ciągle coś robiącą (sprzątającą/zabawiającą dzieci itp.). Tyle, że podczas gdy ona wciąż narzeka jak to musi się spieszyć ze wszystkim (bo nie może zostać chwilę dłużej w pracy) i jak bardzo jest tym zmęczona... ja wstaję dużo wcześniej i kiedy ona wychodzi do domu, ja ciągle jestem odpowiedzialna za dzieci i najczęściej jeszcze mam coś do posprzątania. Sama nie narzekam i może dlatego tak bardzo nie lubię kiedy ludzie wciąż narzekają... szczególnie kiedy widzę, że nie mają zbytnio ku temu powodów. Podsumowując... już nigdy bym nie poszła na układ kiedy w domu jest ktoś jeszcze poza mną (nie myślę oczywiście o rodzicach). Wyjątkiem mogłoby być jedynie kiedy przychodzi ktoś do sprzątania raz na jakiś czas.
Hości już znaleźli dziewczynę na moje zastępstwo. Jest to tym razem Czeszka :D ... po dwóch Polkach pewnie chcą wypróbować inną narodowość ;] Jej przyjazd zaplanowany jest na 20 lipca. Ja jednak do domu pojadę około tydzień później gdyż hostka poprosiła mnie abym to ja wprowadziła ją w rutynę tego domu. Tak więc zostanę parę dni i myślę aby 25 lipca pojechać do Wenecji, spędzić tam weekend i stamtąd wsiąść w autobus do domu. Jak o tym myślę, to trudno mi uwierzyć, że za około 3-4 tygodnie będzie już po wszystkim i wrócę do szarej rzeczywistości.
poniedziałek, 24 czerwca 2013
Rutyna dnia
Do tej pory pisałam jedynie o tych ciekawych i dobrych stronach bycia au pair. Jednak podróżowanie po kraju, zakupy i miło spędzone chwile to nie wszystko. Mogłabym powiedzieć, że to jedynie ta mniejsza część czasu jaki mamy do wykorzystania będąc au pair. Bądź co bądź nie jesteśmy przecież na wakacjach, a w pracy... z której nie możemy wyjść i wrócić do cichego domu.
Jako że zaczął się nowy tydzień postanowiłam napisać coś o mojej rutynie, która zmieniła się trochę odkąd zaczęły się wakacje (zamiast spokojniej jest bardziej intensywnie).
Tak więc jak mniej więcej mój dzień wygląda normalnie...
6.45 - zwlekam się z łóżka, kieruje pierwsze kroki do łazienki, później kuchnia i o 7.20 jestem po śniadaniu. W zależności czy zmywarka w nocy pracowała opróżniam ją i uzupełniam naczyniami ze śniadania. Jeżeli D. śpi dłużej (tak to miało miejsce dzisiaj) karmię ją (najczęściej to tylko jogurt + ciasteczko.
Budzi się L., dla niej też jest jogurt/mleko + płatki (nie trzeba jej karmić :D)
7.45 - D. jest przygotowana dla mnie przez hostkę (tzn. przewinięta, ubrana itp.), zaczynam się z nią bawić, czytać książki żeby nie było płaczu przy wyjściu hostki do pracy.
8.10 - hostka wychodzi, zostaję z dziewczynkami sama (w tym tygodniu jedynie z D.), poganiam L. do umycia zębów i twarzy, ubrania się, smaruję ją kremem przeciwsłonecznym (w domu jest łatwiej niż na plaży), sama się trochę szykuję, sprawdzam czy wszystko jest w torbie na plażę (ręczniki, stroje kąpielowe na przebranie, kremy, pieluchy, chusteczki, smoczki, snack i woda dla D. i dużo dużo więcej), co 2/3 dni robię jogurt domowy, który ja i hości jemy na śniadanie.
9.00 - od przyszłego tygodnia o tej godzinie powinnyśmy już być w porcie ponieważ L. zaczyna kurs żeglarski, jak na razie o tej godzinie udaje mi się wyjść z domu (do portu mamy ok. 20 minut).
9.00 - 12.30 - jesteśmy na plaży (około 9.30 dochodzi A. i możemy razem z dziewczynkami iść do wody), o 11 D. na ogół ma drzemkę i przed 12 A. zabiera ją do domu, a ja zostaję chwilę dłużej z L.
13.00 - wracam z L. do domu, każę jej wskoczyć pod prysznic i czasami sama zdążę przed lunchem się wykąpać.
13.30 - lunch (przygotowany przez A.)
14.15 - D. idzie a..nana (drzemka), ja i A. mamy kawkę.
14.30 - 17.00 - czasem krócej, czasem dłużej... prasowanie i odkurzanie, być może w tym czasie wróci hostka (rzadko się to zdarza, najczęściej koło 18).
17.15 - 18.00 - mam mniej więcej wolne, L. chce się bawić, D. potrafi obudzić się wcześniej (ok.16.30) lub spać bardzo długo (nawet do 18.30)...
18.00 -19.00 - jeżeli pogoda jest ładna i któryś z hostów wrócił idziemy na spacer, to już jest teoretycznie mój czas wolny i mogłabym zostać w domu jednak najczęściej idziemy wspólnie.
19.30 - kolacja.
Na kolacji zazwyczaj kończy się mój dzień, mogę wziąć prysznic i zamknąć się w pokoju... zazwyczaj ponieważ środy są inne. Hostka w środy zaczyna pracę o 14 więc do 13.30 jest w domu i wraca przed 21, ja jestem odpowiedzialna za przebranie D. w piżamkę i położenie spać.
Tak wygląda mój dzień kiedy pogoda jest ładna (nie pada), gdy jest gorsza zamiast na plażę idziemy na plac zabaw i poranek jest spokojniejszy.
Harmonogram ten jest dla mnie bardzo ważny do przestrzegania i kiedy coś odbiega od normy (jestem spóźniona bo za długo prasowałam, D. obudziła się za wcześnie) zaczynam się denerwować...
W piątek po całym tygodniu jestem masakralnie zmęczona ale szczęśliwa... przede mną sobota i niedziela kiedy mogę sobie gdzieś pojechać :D
Jako że zaczął się nowy tydzień postanowiłam napisać coś o mojej rutynie, która zmieniła się trochę odkąd zaczęły się wakacje (zamiast spokojniej jest bardziej intensywnie).
Tak więc jak mniej więcej mój dzień wygląda normalnie...
6.45 - zwlekam się z łóżka, kieruje pierwsze kroki do łazienki, później kuchnia i o 7.20 jestem po śniadaniu. W zależności czy zmywarka w nocy pracowała opróżniam ją i uzupełniam naczyniami ze śniadania. Jeżeli D. śpi dłużej (tak to miało miejsce dzisiaj) karmię ją (najczęściej to tylko jogurt + ciasteczko.
Budzi się L., dla niej też jest jogurt/mleko + płatki (nie trzeba jej karmić :D)
7.45 - D. jest przygotowana dla mnie przez hostkę (tzn. przewinięta, ubrana itp.), zaczynam się z nią bawić, czytać książki żeby nie było płaczu przy wyjściu hostki do pracy.
8.10 - hostka wychodzi, zostaję z dziewczynkami sama (w tym tygodniu jedynie z D.), poganiam L. do umycia zębów i twarzy, ubrania się, smaruję ją kremem przeciwsłonecznym (w domu jest łatwiej niż na plaży), sama się trochę szykuję, sprawdzam czy wszystko jest w torbie na plażę (ręczniki, stroje kąpielowe na przebranie, kremy, pieluchy, chusteczki, smoczki, snack i woda dla D. i dużo dużo więcej), co 2/3 dni robię jogurt domowy, który ja i hości jemy na śniadanie.
9.00 - od przyszłego tygodnia o tej godzinie powinnyśmy już być w porcie ponieważ L. zaczyna kurs żeglarski, jak na razie o tej godzinie udaje mi się wyjść z domu (do portu mamy ok. 20 minut).
9.00 - 12.30 - jesteśmy na plaży (około 9.30 dochodzi A. i możemy razem z dziewczynkami iść do wody), o 11 D. na ogół ma drzemkę i przed 12 A. zabiera ją do domu, a ja zostaję chwilę dłużej z L.
13.00 - wracam z L. do domu, każę jej wskoczyć pod prysznic i czasami sama zdążę przed lunchem się wykąpać.
13.30 - lunch (przygotowany przez A.)
14.15 - D. idzie a..nana (drzemka), ja i A. mamy kawkę.
14.30 - 17.00 - czasem krócej, czasem dłużej... prasowanie i odkurzanie, być może w tym czasie wróci hostka (rzadko się to zdarza, najczęściej koło 18).
17.15 - 18.00 - mam mniej więcej wolne, L. chce się bawić, D. potrafi obudzić się wcześniej (ok.16.30) lub spać bardzo długo (nawet do 18.30)...
18.00 -19.00 - jeżeli pogoda jest ładna i któryś z hostów wrócił idziemy na spacer, to już jest teoretycznie mój czas wolny i mogłabym zostać w domu jednak najczęściej idziemy wspólnie.
19.30 - kolacja.
Na kolacji zazwyczaj kończy się mój dzień, mogę wziąć prysznic i zamknąć się w pokoju... zazwyczaj ponieważ środy są inne. Hostka w środy zaczyna pracę o 14 więc do 13.30 jest w domu i wraca przed 21, ja jestem odpowiedzialna za przebranie D. w piżamkę i położenie spać.
Tak wygląda mój dzień kiedy pogoda jest ładna (nie pada), gdy jest gorsza zamiast na plażę idziemy na plac zabaw i poranek jest spokojniejszy.
Harmonogram ten jest dla mnie bardzo ważny do przestrzegania i kiedy coś odbiega od normy (jestem spóźniona bo za długo prasowałam, D. obudziła się za wcześnie) zaczynam się denerwować...
W piątek po całym tygodniu jestem masakralnie zmęczona ale szczęśliwa... przede mną sobota i niedziela kiedy mogę sobie gdzieś pojechać :D
niedziela, 23 czerwca 2013
Weekend bez hostów... za to z dziadkami
To był męczący, pracujący weekend, który trwał 4 dni...
W czwartek popołudniu wyjechaliśmy do Roseto degli Abruzzi, miejscowości rodzinnej hostów, gdzie mieszkają dziadkowie dziewczynek. Tam spędziłam sama właśnie z dziadkami i dziewczynkami 2 dni, gdyż hostka miała wyjazd służbowy na jakąś konferencję lekarską, a host jej towarzyszył. Tak więc ja - niemówiąca po włosku zostałam sam na sam z ludźmi niemówiącymi po angielsku i przetrwałam. Hostka na dzień dobry po powrocie stwierdziła, że to sukces, że jeszcze żyje, a nie było łatwo.
Dziadkowie jak to dziadkowie rozpieszczają swoje wnuki, nie znają słowa nie i wszystko co ostatnio próbowaliśmy razem z hostami wpoić małej D. zostało zniwelowane podczas tego pobytu... no może nie wszystko... przekonam się w tym tygodniu. Przez te 2 dni miałam pobudki o godzinie 5 rano... pierwszego dnia to L. się obudziła, a potem mnie nie dała spać (spałyśmy w jednym pokoju wszystkie 3, początkowo miałam tam być tylko z L. ale nie słyszałabym płaczu D. w nocy gdyby była w innym pokoju) aby pokazać mi wschód słońca z morza.... mieszkanie miało z jednej strony widok na morze (z drugiej było piękne wzgórze) i doskonale było widać jak słońce wyłania się z morza. Ja jednak o tak wczesnej porze nie zorientowałam się w porę żeby zrobić zdjęcia. Drugiego dnia to D. zrobiła mi taką pobudkę (może odrobinę później, bo słońce było już wyżej nad wodą).
Pogoda była bardzo ładna i upalna, tak więc chodziliśmy z rana na plaże (bardzo wcześnie) i przed 11 byliśmy już w domu. Mogłoby się wydawać, że miałam mniej pracy, gdyż odeszły mi wszystkie obowiązki związane ze sprzątaniem... a jednak byłam bardziej zmęczona psychicznie. Z dziadkami reagującymi na każdy jęk małej D. byłam bardzo sfrustrowana... Rozluźniłam się trochę kiedy hości wrócili, a było to w sobotę późnym popołudniem.
W czasie weekendu poznałam siostrę hosta i jej męża oraz ich dzieci (bliźnięta - chłopiec i dziewczynka). Jednak oni również nie mówili po angielsku lub mówili bardzo słabo... ahhh Italia.
Może trochę o mieście... Roseto jest miastem turystycznym i było to widać zarówno na plaży, jak i w centrum. Miasto bardzo mi się podobało, wolałabym mieszkać w nim zamiast w Civitanovie. Nie jest może tak czyste i zadbane jak Civitanova, a jednak ma swój urok, czuć w nim klimat wakacji, ludzie są bardziej wyluzowani (kobiety nie są tak pokręcone na punkcie swojego wyglądu). Co najbardziej mi się podobało, to że jest w nim więcej zieleni (choć piękny ogród przez który często przechodziliśmy gdyby był bardziej zadbany byłby jeszcze bardziej cudowny). No i te widoki... z jednak strony morze, z drugiej wzgórza, bardzo niedaleko góry... czego chcieć więcej.
Pozytyw jaki wyniknął po tym weekendzie jest taki, że L. przekonała hostkę do zostania na cały tydzień u dziadków więc mam jedną dziewczynkę z głowy na najbliższe 7 dni... huraa :D
Jako, że mam bzika na punkcie jedzenia wspomnę jeszcze o dzisiejszym lunchu, który jedliśmy w restauracji z owocami morza (myślę że dosyć drogiej - podsłuchiwałam rady jakie babcia dawała L. odnośnie etykiety... choć w sumie było bardzo luźno). Na przystawkę dostaliśmy danie z takich małych krewetek i kałamarniczek (tak sądzę, nie jestem znawcą). Główne danie to pyszne spaghetti z frutti di mare, a po nim większe krewetki, smażone ryby, kraby, ośmiornice, sepie (już wiem, że nie przepadam) i pewnie mogłabym wymieniać dalej. Nie jestem pewna co dokładnie jadłam, nie było nic ze ślimakowatych ( na szczęście) ale objadłam się strasznie. Host pomógł mi dobrać się do czegoś co przypominało wielką krewetkę, bo sama nie obrałabym tego z pancerza nie brudząc sobie rąk. Na deser zamówiony został sorbet cytrynowy z polewą truskawkową (bardzo odświeżający po tym wszystkim) no i na koniec obowiązkowo kawa. Po takim lunchu, gdy już wróciliśmy z hostami do domu stwierdziliśmy, że na kolację zjemy tylko lody więc host wyskoczył do lodziarni niedaleko :)
Tak na koniec życzenia dla mojego Taty z okazji Dnia Ojca, a jednocześnie jego imienin... wszystkiego dobrego ;)
W czwartek popołudniu wyjechaliśmy do Roseto degli Abruzzi, miejscowości rodzinnej hostów, gdzie mieszkają dziadkowie dziewczynek. Tam spędziłam sama właśnie z dziadkami i dziewczynkami 2 dni, gdyż hostka miała wyjazd służbowy na jakąś konferencję lekarską, a host jej towarzyszył. Tak więc ja - niemówiąca po włosku zostałam sam na sam z ludźmi niemówiącymi po angielsku i przetrwałam. Hostka na dzień dobry po powrocie stwierdziła, że to sukces, że jeszcze żyje, a nie było łatwo.
Dziadkowie jak to dziadkowie rozpieszczają swoje wnuki, nie znają słowa nie i wszystko co ostatnio próbowaliśmy razem z hostami wpoić małej D. zostało zniwelowane podczas tego pobytu... no może nie wszystko... przekonam się w tym tygodniu. Przez te 2 dni miałam pobudki o godzinie 5 rano... pierwszego dnia to L. się obudziła, a potem mnie nie dała spać (spałyśmy w jednym pokoju wszystkie 3, początkowo miałam tam być tylko z L. ale nie słyszałabym płaczu D. w nocy gdyby była w innym pokoju) aby pokazać mi wschód słońca z morza.... mieszkanie miało z jednej strony widok na morze (z drugiej było piękne wzgórze) i doskonale było widać jak słońce wyłania się z morza. Ja jednak o tak wczesnej porze nie zorientowałam się w porę żeby zrobić zdjęcia. Drugiego dnia to D. zrobiła mi taką pobudkę (może odrobinę później, bo słońce było już wyżej nad wodą).
Pogoda była bardzo ładna i upalna, tak więc chodziliśmy z rana na plaże (bardzo wcześnie) i przed 11 byliśmy już w domu. Mogłoby się wydawać, że miałam mniej pracy, gdyż odeszły mi wszystkie obowiązki związane ze sprzątaniem... a jednak byłam bardziej zmęczona psychicznie. Z dziadkami reagującymi na każdy jęk małej D. byłam bardzo sfrustrowana... Rozluźniłam się trochę kiedy hości wrócili, a było to w sobotę późnym popołudniem.
W czasie weekendu poznałam siostrę hosta i jej męża oraz ich dzieci (bliźnięta - chłopiec i dziewczynka). Jednak oni również nie mówili po angielsku lub mówili bardzo słabo... ahhh Italia.
Może trochę o mieście... Roseto jest miastem turystycznym i było to widać zarówno na plaży, jak i w centrum. Miasto bardzo mi się podobało, wolałabym mieszkać w nim zamiast w Civitanovie. Nie jest może tak czyste i zadbane jak Civitanova, a jednak ma swój urok, czuć w nim klimat wakacji, ludzie są bardziej wyluzowani (kobiety nie są tak pokręcone na punkcie swojego wyglądu). Co najbardziej mi się podobało, to że jest w nim więcej zieleni (choć piękny ogród przez który często przechodziliśmy gdyby był bardziej zadbany byłby jeszcze bardziej cudowny). No i te widoki... z jednak strony morze, z drugiej wzgórza, bardzo niedaleko góry... czego chcieć więcej.
Pozytyw jaki wyniknął po tym weekendzie jest taki, że L. przekonała hostkę do zostania na cały tydzień u dziadków więc mam jedną dziewczynkę z głowy na najbliższe 7 dni... huraa :D
Jako, że mam bzika na punkcie jedzenia wspomnę jeszcze o dzisiejszym lunchu, który jedliśmy w restauracji z owocami morza (myślę że dosyć drogiej - podsłuchiwałam rady jakie babcia dawała L. odnośnie etykiety... choć w sumie było bardzo luźno). Na przystawkę dostaliśmy danie z takich małych krewetek i kałamarniczek (tak sądzę, nie jestem znawcą). Główne danie to pyszne spaghetti z frutti di mare, a po nim większe krewetki, smażone ryby, kraby, ośmiornice, sepie (już wiem, że nie przepadam) i pewnie mogłabym wymieniać dalej. Nie jestem pewna co dokładnie jadłam, nie było nic ze ślimakowatych ( na szczęście) ale objadłam się strasznie. Host pomógł mi dobrać się do czegoś co przypominało wielką krewetkę, bo sama nie obrałabym tego z pancerza nie brudząc sobie rąk. Na deser zamówiony został sorbet cytrynowy z polewą truskawkową (bardzo odświeżający po tym wszystkim) no i na koniec obowiązkowo kawa. Po takim lunchu, gdy już wróciliśmy z hostami do domu stwierdziliśmy, że na kolację zjemy tylko lody więc host wyskoczył do lodziarni niedaleko :)
Tak na koniec życzenia dla mojego Taty z okazji Dnia Ojca, a jednocześnie jego imienin... wszystkiego dobrego ;)
poniedziałek, 17 czerwca 2013
Moje włoskie zakupy
Muszę szczerze przyznać, że nie jestem zakupoholiczką. Nie lubię chodzić po centrach handlowych i kupować ciuchów, butów itd. Jestem typem leniwca, który kupowałby wszystko przez internet. Tak też robię, kiedy jestem w Polsce. Na allegro jestem w stanie kupić wszystko... od różnego rodzaju odzieży i dodatków po kosmetyki, elektronikę czy namiot i sprzęt sportowy. Niestety we Włoszech pojęcie zakupów przez internet jest lekko abstrakcyjne. Moja hostka kupując wieszak na ubrania w sklepie internetowym bardzo się tego zakupu obawiała i podobno był to jej pierwszy raz. Słyszałam, że po części winna jest tutejsza poczta i czas w jakim przesyłki mogą "iść"... częste strajki i ogólna włoskość.
Zastanawia mnie tylko to dlaczego naród, który jest tak leniwy (sami o sobie tak mówią, to nie mój wymysł) jest tak do tyłu pod tym względem. Przecież zakupy on-line są tak wygodne i czaso-oszczędne.
Tak więc moje zakupy tutaj robię w sposób "naturalny"... chodząc, szukając, przymierzając i męcząc się przy tym jednocześnie. Czerpię czasami z tego przyjemność kiedy upoluję coś bardzo ładnego i niedrogiego... jak na tutejsze standardy. Pisałam już o moich balerinkach, które były moim pierwszym tutejszym zakupem. Teraz nadszedł czas na torebkę, którą kupiłam 2 tygodnie temu na tym samym targu co moje buty. Oczywiście na samym początku w oko wpadła mi piękna torba ze skóry jednak cena (po obniżce 100€) mnie odstraszyła i wybrałam tańszą nieskórzaną. Myślę, że zrobiłabym duży błąd kupując tamtą, nawet gdyby cena była niższa, bo chciałam torbę do której zmieszczę laptopa, a ledwo mieszczę go do tej co kupiłam choć jest większa. Ogólnie dopiero w domu wyczaiłam, że można ją bardzo sprytnie zmniejszyć kiedy nie jest nam potrzebna taka wielka rozłożona i pokochałam ją za to :)
Kolejnym zakupem, na który mogę zwrócić uwagę są błyskotki z Bijou Brigitte... dokładnie dwie pary kolczyków i naszyjnik, który "chodził za mną" 2 tygodnie aż w końcu się poddałam i go kupiłam :) tak na poprawę nastroju choć obiecałam sobie oszczędnie gospodarować budżetem :D
No i ostatni zakup... wczoraj będąc razem z K. w Porto Recanati trafiłyśmy na targ, taki jaki w soboty jest u mnie. I ja i ona znalazłyśmy coś dla siebie, w moim przypadku sukienka, jak na mój gust bardzo krótka ale idealna na plażę, jakby to pewna osoba określiła "taka letnia" ale za 10€ aż żal nie wziąść :D
No i tyle z mojego oszczędzania, cdn.
Zastanawia mnie tylko to dlaczego naród, który jest tak leniwy (sami o sobie tak mówią, to nie mój wymysł) jest tak do tyłu pod tym względem. Przecież zakupy on-line są tak wygodne i czaso-oszczędne.
Tak więc moje zakupy tutaj robię w sposób "naturalny"... chodząc, szukając, przymierzając i męcząc się przy tym jednocześnie. Czerpię czasami z tego przyjemność kiedy upoluję coś bardzo ładnego i niedrogiego... jak na tutejsze standardy. Pisałam już o moich balerinkach, które były moim pierwszym tutejszym zakupem. Teraz nadszedł czas na torebkę, którą kupiłam 2 tygodnie temu na tym samym targu co moje buty. Oczywiście na samym początku w oko wpadła mi piękna torba ze skóry jednak cena (po obniżce 100€) mnie odstraszyła i wybrałam tańszą nieskórzaną. Myślę, że zrobiłabym duży błąd kupując tamtą, nawet gdyby cena była niższa, bo chciałam torbę do której zmieszczę laptopa, a ledwo mieszczę go do tej co kupiłam choć jest większa. Ogólnie dopiero w domu wyczaiłam, że można ją bardzo sprytnie zmniejszyć kiedy nie jest nam potrzebna taka wielka rozłożona i pokochałam ją za to :)
No i ostatni zakup... wczoraj będąc razem z K. w Porto Recanati trafiłyśmy na targ, taki jaki w soboty jest u mnie. I ja i ona znalazłyśmy coś dla siebie, w moim przypadku sukienka, jak na mój gust bardzo krótka ale idealna na plażę, jakby to pewna osoba określiła "taka letnia" ale za 10€ aż żal nie wziąść :D
No i tyle z mojego oszczędzania, cdn.
niedziela, 16 czerwca 2013
Loreto
Długo nic nie pisałam ale najnormalniej w świecie nie miałam ani czasu ani siły. Wakacje zaczęły się pełną parą... L. skończyła pierwszy rok w szkole, a pogoda zmieniła się w słońce i upał. Nie bedę teraz jednak pisać o rutynie mojego tygodnia, a o weekendzie kiedy pojechałam do Loreto.
Była sobota, piękna, słoneczna i gorąca... już od jakiegoś czasu chciałam pojechać do tego miasta, ze Świętym Domkiem (Santa Casa di Loreto), który według legendy jest nazaretańskim domem Maryi. nie będę rozpisywać się na ten temat, gdyż mi się nie chce za bardzo. Odsyłam do wikipedii, gdzie zainteresowani mogą poczytać o mieście: http://pl.wikipedia.org/wiki/Loreto
Mimo, że od dawna chciałam tam się wybrać, nie zaplanowałam za bardzo mojej wycieczki. Po prostu wsiadłam w pociąg i pojechałam mając nadzieję, że trafię do sanktuarium, które widać w oddali z pociągu. Tak więc po dotarciu na stację, kierowałam się ku widocznego na horyzoncie tegoż sanktuarium.
Tutaj już jestem bardzo blisko...
Po drodze całkiem przypadkowo trafiłam na Polski Cmentarz Wojenny, gdybym szła ulicą nigdy bym tam nie dotarła, a jako że jestem dosyć leniwa i chciałam zrobić sobie skrót, pomyślałam.... Hmmm, może ta droga przez krzaki (na pierwszy rzut oka, bo okazały się gajami oliwnymi i polami) mnie tam doprowadzi. No i nie myliłam się...
Cmentarz bym minęła bez większego zainteresowania, gdyż nie lubię zwiedzać czy oglądać takich miejsc. Gdyby nie powiewająca flaga... biało-czerwona :) Trzeba przyznać, że miejsce to jest bardzo ładnie zrobione i zadbane
Po pstryknięciu paru fotek kontynuowałam moją wycieczkę, byłam już bardzo blisko centrum miasta. Jeszcze parę kroków i już byłam przy murach. Było tam miejsce gdzie mogłam oglądać piękną panoramę z morzem i parkiem Conero (to miejsce z górą). Szłam dalej...
Okolice bazyliki są piękne. Śliczne uliczki z domami z cegly, sama bazylika i mury w tym samym klimacie. No i piękny plac przed bazyliką (Plac Madonny) z cudowną fontanną, dzwonnicą no i oczywiście wejściem do samego sanktuarium z cudowną fasadą.
W środku sanktuarium jest zakaz robienia zdjęć i oczywiście dostosowałam się, jedynie wzięłam przewodnik z fotkami, który był dostępny w środku za drobną ofiarę (dobrowolną myślę). Wszystkie w języku polskim były już wybrane więc wzięłam angielski...
Poza bazyliką, samo miasto nie ma już więcej atrakcji, przynajmniej ja takowych nie znalazłam. Oczywiście chodzenie tymi malowniczymi uliczkami może być atrakcją samą w sobie. Ja tak zrobiłam, trafiłam na kawę i lody oraz pozachwycałam się pięknem tego miasta i wróciłam tą samą drogą, którą przyszłam...
Była sobota, piękna, słoneczna i gorąca... już od jakiegoś czasu chciałam pojechać do tego miasta, ze Świętym Domkiem (Santa Casa di Loreto), który według legendy jest nazaretańskim domem Maryi. nie będę rozpisywać się na ten temat, gdyż mi się nie chce za bardzo. Odsyłam do wikipedii, gdzie zainteresowani mogą poczytać o mieście: http://pl.wikipedia.org/wiki/Loreto
Mimo, że od dawna chciałam tam się wybrać, nie zaplanowałam za bardzo mojej wycieczki. Po prostu wsiadłam w pociąg i pojechałam mając nadzieję, że trafię do sanktuarium, które widać w oddali z pociągu. Tak więc po dotarciu na stację, kierowałam się ku widocznego na horyzoncie tegoż sanktuarium.
Tutaj już jestem bardzo blisko...
Po drodze całkiem przypadkowo trafiłam na Polski Cmentarz Wojenny, gdybym szła ulicą nigdy bym tam nie dotarła, a jako że jestem dosyć leniwa i chciałam zrobić sobie skrót, pomyślałam.... Hmmm, może ta droga przez krzaki (na pierwszy rzut oka, bo okazały się gajami oliwnymi i polami) mnie tam doprowadzi. No i nie myliłam się...
Cmentarz bym minęła bez większego zainteresowania, gdyż nie lubię zwiedzać czy oglądać takich miejsc. Gdyby nie powiewająca flaga... biało-czerwona :) Trzeba przyznać, że miejsce to jest bardzo ładnie zrobione i zadbane
Po pstryknięciu paru fotek kontynuowałam moją wycieczkę, byłam już bardzo blisko centrum miasta. Jeszcze parę kroków i już byłam przy murach. Było tam miejsce gdzie mogłam oglądać piękną panoramę z morzem i parkiem Conero (to miejsce z górą). Szłam dalej...
Okolice bazyliki są piękne. Śliczne uliczki z domami z cegly, sama bazylika i mury w tym samym klimacie. No i piękny plac przed bazyliką (Plac Madonny) z cudowną fontanną, dzwonnicą no i oczywiście wejściem do samego sanktuarium z cudowną fasadą.
W środku sanktuarium jest zakaz robienia zdjęć i oczywiście dostosowałam się, jedynie wzięłam przewodnik z fotkami, który był dostępny w środku za drobną ofiarę (dobrowolną myślę). Wszystkie w języku polskim były już wybrane więc wzięłam angielski...
Poza bazyliką, samo miasto nie ma już więcej atrakcji, przynajmniej ja takowych nie znalazłam. Oczywiście chodzenie tymi malowniczymi uliczkami może być atrakcją samą w sobie. Ja tak zrobiłam, trafiłam na kawę i lody oraz pozachwycałam się pięknem tego miasta i wróciłam tą samą drogą, którą przyszłam...
poniedziałek, 3 czerwca 2013
Weekend
Jak ja kocham weekendy... moje wolne weekendy oczywiście (bo 1 w miesiącu niestety muszę pracować).
Sobota była cudownie leniwa. Na początku planowałam pojechać do Loreto jednak pogoda była tak brzydka i deszczowa, że przełożyłam to na kiedy indziej. W końcu nie mam daleko. Tym sposobem prawie całą sobotę spędziłam w mieszkaniu, wyszłam tylko na drobne zakupy spożywcze. No i w końcu pogadałam przez Skypa z mamą... po 1,5 miesiąca się zobaczyłyśmy! hahaha :D
Za to niedziela była cudownie intensywna. Wypad z K. do San Benedetto del Tronto, trochę plotek i ahhh... to miasto jest cudowne. Niby podobne do Civitanovy ale o wiele bardziej ciekawe i po prostu normalne. Nie jest tak ekskluzywne jak Civitanova. W centrum mnóstwo rzeźb większych i mniejszych i ciekawych fontann. Zarówno mnie jak i K. bardzo się spodobało... muszę tam jeszcze kiedyś zawitać.
Po powrocie miałam 15 minut na przebranie się, ogarnięcie trochę i znowu wyjście, bo byłam umówiona z G. i jej koleżanką na wieczór. Koleżanka przyszła z synkiem, trochę mnie to zdziwiło ale było bardzo miło. Dużo, dużo pogadałyśmy... G. dostała stypendium, o które się starała i we wrześniu rusza na podbój Kalifornii! Ja też chcę! Ale jej zazdroszczę... choć może i mi się poszczęści i szukając host-rodzinki w US akurat trafię do LA... no pomarzyć trochę mogę przecież ;p
Ze względu na małego najpierw poszłyśmy na plac zabaw, a jak trochę się zmęczył wstąpiłyśmy do baru/restauracji/lodziarni... sama nie wiem co to było, bo można tam było dostać wszystko. No oczywiście trafiłyśmy na happy hour i zrobiłyśmy sobie kolację tam. G. powiedziała mi, że w Civitanovie jest bardzo drogo pod tym względem, bo musiałyśmy zapłacić po 8€ (w tym drinki były za 7€ a 1€ dopłaciłyśmy korzystając z jedzonka... no i jeść mogłyśmy ile chciałyśmy). Tam gdzie G. mieszka i studiuje - Ascoli Piceno - podobno za 5€ można podobnie kolację sobie zrobić. Tak czy inaczej uwielbiam te happy hour tutaj :D
Sobota była cudownie leniwa. Na początku planowałam pojechać do Loreto jednak pogoda była tak brzydka i deszczowa, że przełożyłam to na kiedy indziej. W końcu nie mam daleko. Tym sposobem prawie całą sobotę spędziłam w mieszkaniu, wyszłam tylko na drobne zakupy spożywcze. No i w końcu pogadałam przez Skypa z mamą... po 1,5 miesiąca się zobaczyłyśmy! hahaha :D
Za to niedziela była cudownie intensywna. Wypad z K. do San Benedetto del Tronto, trochę plotek i ahhh... to miasto jest cudowne. Niby podobne do Civitanovy ale o wiele bardziej ciekawe i po prostu normalne. Nie jest tak ekskluzywne jak Civitanova. W centrum mnóstwo rzeźb większych i mniejszych i ciekawych fontann. Zarówno mnie jak i K. bardzo się spodobało... muszę tam jeszcze kiedyś zawitać.
Po powrocie miałam 15 minut na przebranie się, ogarnięcie trochę i znowu wyjście, bo byłam umówiona z G. i jej koleżanką na wieczór. Koleżanka przyszła z synkiem, trochę mnie to zdziwiło ale było bardzo miło. Dużo, dużo pogadałyśmy... G. dostała stypendium, o które się starała i we wrześniu rusza na podbój Kalifornii! Ja też chcę! Ale jej zazdroszczę... choć może i mi się poszczęści i szukając host-rodzinki w US akurat trafię do LA... no pomarzyć trochę mogę przecież ;p
Ze względu na małego najpierw poszłyśmy na plac zabaw, a jak trochę się zmęczył wstąpiłyśmy do baru/restauracji/lodziarni... sama nie wiem co to było, bo można tam było dostać wszystko. No oczywiście trafiłyśmy na happy hour i zrobiłyśmy sobie kolację tam. G. powiedziała mi, że w Civitanovie jest bardzo drogo pod tym względem, bo musiałyśmy zapłacić po 8€ (w tym drinki były za 7€ a 1€ dopłaciłyśmy korzystając z jedzonka... no i jeść mogłyśmy ile chciałyśmy). Tam gdzie G. mieszka i studiuje - Ascoli Piceno - podobno za 5€ można podobnie kolację sobie zrobić. Tak czy inaczej uwielbiam te happy hour tutaj :D
Subskrybuj:
Posty (Atom)